Tytoń Samuel Gawith – Best Brown Flake

Tytoń Samuel Gawith – Best Brown Flake

Każde spotkanie z tytoniem to dla mnie jak otwierana skrzynka – pełna zapachów, smaków i myśli. Co nowego odkryję tym razem?

To moja pierwsza recenzja. Piszę ją z serca, nie z doświadczenia, dlatego proszę Was o odrobinę wyrozumiałości, kochani czytelnicy. Ten tytoń otulił mnie jak znajome ramiona, których długo szukałam. Miłośnik lasu nagle znalazł się w miejscu, gdzie powinien – przy tytoniu opisywanym jako „runo leśne”.  Pachniał ciekawie, smakował zaskakująco… ale o tym za chwilę. Tytonie od Samuel Gawith są znane w świecie fajczarstwa od wielu lat.  Nie są moim genialnym odkryciem – każdy szanujący się fajczarz chociaż raz sięgnął po wyroby od SG. Ameryki nie odkryłam, Nobla nie dostanę, ale napisać to muszę – są to naprawdę dobre produkty, światowa czołówka reprezentacji tytoni fajkowych.

Historia tytoniu Samuel Gawith sięga roku 1792 w Kendal, Anglia, kiedy to Thomas Harrison założył firmę produkującą tabakę i tytoń. Po jego śmierci w 1841 roku przedsiębiorstwo przeszło w ręce jego córki Jane i jej męża, Samuela Gawith’a. W 1878 roku ich synowie Samuel Jr. i John Edward – podzielili firmę, tworząc dwie odrębne marki:

• Samuel Gawith

• Gawith Hoggarth

Obie firmy działały niezależnie przez ponad 150 lat, aż do ponownego połączenia w 2015 roku, kontynuując produkcję tradycyjnych tytoni fajkowych i tabaki. Jedną z ciekawszych informacji, którą warto się podzielić, jest to, że pracują nadal na tych samych prasach i urządzeniach, które działają od XIX wieku. W dodatku firma działa w Kendal na terenie Lake District – pięknego parku krajobrazowego, góry i jeziora i super tereny dla pieszych wędrówek. 

Recenzowany przeze mnie, legendarny już Best Brown Flake – czysta Virginia, niczym niearomatyzowana – ma zarówno miłośników, jak i palaczy porównujących jego łatwopalność do azbestu.

Ale czyż zawsze musi być łatwo? Czy jako drapieżnicy nie lubimy się czasem pomęczyć, żeby coś zasmakować? Ja zaliczam się do tej części społeczności, która nie zawsze musi mieć wszystko podane na tacy… czasem sama muszę sobie po to sięgnąć. Tak jak sięgnęłam po smak BBF – początkowe niepowodzenia, lekka frustracja doprowadziły mnie do punktu, w którym ten tytoń jest ze mną zawsze i stał się moim ulubieńcem. Wśród wszystkich napotkanych przeze mnie smaków zamkniętych w puszkach, zdecydowanie skradł moje zapalone fajczarstwem serduszko. Wystarczy zerknąć w komentarze pod opiniami o nim – jak żywą potrafi wzbudzić konwersację.

Długo zastanawiałam się, który wybrać na pierwszą swoją recenzję. Stwierdziłam, że zaryzykuję. Przecież kto nie ryzykuje, szampana nie pije, prawda?

Nie będę wyszukiwać informacji o liściach i sposobach jego prasowania, bo zamknę się w sztucznym kreowaniu artykułu na naukowy… a informację mam z Google? Jak Wam przyjdzie do głowy myśl, czy liść jest z Zimbabwe – to sobie znajdziecie sami. Ja pogadam o czymś przyziemnym dla siebie. Po otwarciu puszki (już tylko puszki – koperty już nie zaznacie), płatki różnej wielkości, grubości – nie są równe. Kolor brązowy – ciemnobrązowy, pięknie, ale delikatnie przeplecione. Czytałam gdzieś, że standardy się pogorszyły, że jest mniej starannie niż było. Dla mnie nie ma to jednak znaczenia – nadal jest piękny dla oka. Tytoń zyskujący na dojrzewaniu – co miałam przyjemność sprawdzić, kiedy dostałam do smakowania leżakowany przez 10 lat w słoiku. Kolor ciemnej smoły, zapach dojrzalszy niż nie jeden z moich szkolnych kolegów, a mam więcej niż 10 lat… Bardzo polecam kitranie w słoiku i czekanie. Świeżo z puchy jest równie pyszny, więc zawsze można podzielić puchę na dwa – palić już i trzymać „na kiedyś tam”.

Zapach tytoniu – zarówno świeżego, jak i leżakowanego – naprawdę robi wrażenie. Ma się pewność, że sięgnęło się po naprawdę dobrej jakości tytoń. Dla mnie: głównie mokre drzewa, ziemistość z przekozackim powiewem suszonych fig –chociaż dla niektórych to śliwki. Z czasem nabiera on delikatności, traci na ostrości, ale jest o wiele bardziej bogaty. Tzw.„czuć piniądz”.

Palność tego tytoniu – jak większości flaków od SG – jest dość trudna. Trzeba wyposażyć się na tę podróż w cierpliwość. Zgaśnie? To przecież możesz go ponownie odpalić! Bierz zapalniczkę, zapałki, miotacz ognia i odpal ponownie… nie poddawaj się. Chyba że jesteś miękki. On sobie lubi gasnąć. Ty robisz, co lubisz?, robisz. Best Brown lubi gasnąć… Pozwól mu się spełniać. Zgaśnie – odpalasz. Proste? proste. Nie można pozwolić sobie na frustrację, bo frustracja zabija przyjemność. Co ze smakiem? Świeży jest bardzo rozbujały, mało ułożony – ale według mnie, od samego początku genialny. A z czasem leżakowania tylko ta genialność się w nim rozwija i równo go układa. Po czasie – poza wyraźną nutą drzewa, ziemi, orzechów, chleba i figi – znajdzie się też lekka kremowość i słodycz. Warto poczekać chociażby rok, dwa – i sprawdzić, co doszło na plus. Nie chciałabym rozbierać smaku na atomy, żeby nie okazało się, że wyczuwam, o której porze dnia były zbierane liście, i czy wyczuwam posmak porannej rosy i dłoni dziewic z plemienia Shona z Zimbabwe, które zbierały dla nas liście. Pamiętajcie tylko, że pisząc o figach, nie mam na myśli figi samej w sobie, bo BBF nie jest tytoniem aromatyzowanym. To czysta Virginia – zatem figa, czy też śliwka, jest tylko niuansem smakowym.

Uwielbiam jego smak. Wszystko to, co zdążyłam najbardziej pokochać w Virginiach, znajduje się w tym tytoniu. Cierpki, lekko gorzki – bo przecież ziemistość nie będzie kwaskowata albo cytrusowa. Moc tego tytoniu jest średnia – nie powala byka, do mdłości mu daleko. Taki gentleman wśród tytoni – wytrawny, charakterny, trudny do palenia. Nie jest to tytoń, który poleciłabym początkującym fajczarzom, chociaż próbowałam nim skraść kilka serc na urodzinach klubu – to się nie udało. Myślę, że przez tę właśnie trudność w spalaniu zniechęci do kontynuowania fajczarstwa. Ja się nie poddaję – na kolejną imprezę wyciągnę z rękawa coś zdecydowanie „prostszego” do utrzymania z ogniem. Mój ulubiony tytoń–beton, okazał się pomyłką. Jednak jeśli jest wśród nas ktoś zawzięty, cierpliwy i lubiący gonić króliczka – niech da mu szansę. Spróbujcie czerpać radość, mimo że gaśnie. Ten tytoń jest naprawdę przyjemny, bogaty, warty tego, aby go najpierw poderwać, zanim się skonsumuje. Wszystkie dostępne budżetowe Virginię nie mają podjazdu do jego smaku. Więc… warto? To już nie do mnie pytanie. Tytoń dość wilgotny, ale spala się dobrze. Przy wolnym paleniu – dym chłodny. Room note nie stanowi zagrożenia – normalny, bez większych szaleństw. Nie jest odpychający, raczej zwyczajnie „znośny”. Warto sięgnąć przy możliwej okazji po opisywany przeze mnie tytoń. Asortyment w Polsce jest co roku szczuplejszy… kto wie – może za kilka lat nie będzie już dostępny na naszym rynku.

Gdy płomień zgasł, a dym uniósł się jak szept i odleciał – zostałam z ciszą, w której echo tego tytoniu jeszcze długo grało nutami spokoju. I choć fajka ostygła, moje serce do tego tytoniu zawsze będzie gorące.

Pozdrawiam Ula